14 lipca 2018

Stało się. Sutasz po raz pierwszy.

To wprost niewiarygodne, że na moją pierwszą pracę w sutaszu trzeba było czekać... dokładnie 3 lata. To był lipiec 2015 roku, gdy wraz z uroczą, rudowłosą kobitką, przyjechały od mnie pierwsze sznurki. Prób w międzyczasie i ćwiczeń było wiele, ale lęk przed porażką i po prostu brzydką pracą był na tyle silny, że powstrzymywało mnie to przed działaniem. Nie chciałam też robótki na siłę, żeby tylko zrobić, rzucić w kąt i niech leży...

A że potrzeba jest matką wynalazku, a do koszuli nie miałam eleganckich kolczyków - to czemu nie? Druga rzecz, której nie lubię w sutaszu, ale i w ogóle w rękodzielniczej biżuterii, to pstrokate kolory, często łączone razem. Trzymam się klasyki, co widać w większości moich prac, gdzie kolor przewodni to... królewska czerń ;) alternatywnie szarości czy granaty.

Zaczęło się od czarnych chwostów, potem postanowiłam lekko rozjaśnić całość srebrnym sznurkiem i szarą drobnicą. Detektor sów, który mam zamontowany w tajemniczym miejscu w mózgu mówi mi, że te kolczyki wyglądają jak smutne sowy. Ale to już pozostawiam Waszej ocenie. 

W skład tej pary wchodzą dwa agaty, kuleczki szklanych pereł, drobnica toho, chwosty i posrebrzane półfabrykaty. Szyłam nićmi monofilowymi oraz One-G, które powoli zaczynają wkupywać się w moje łaski. 

I tak oto, po trzech latach przyglądania się sznurkom, są. Pierwsze, niewielkie, skromne... i z pewnością nie ostatnie kolczyki w sutaszu. Widzisz izz, co narobiłaś?







To bardzo twórczy i bardzo owocny urlop. W walizce spakowany już niezbędny sprzęt. 

Swoją drogą, nikt nie musi mnie pytać, kiedy zamierzam wyjechać czy na kiedy mam zaplanowane wolne.
Wystarczy poczekać i obserwować, kiedy będzie lało dzień w dzień przez dłuższy czas. I wtedy możecie mieć pewność. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz