22 grudnia 2015

Sekretny projekt może ujrzeć światło dzienne!


No witam!

Nie jestem specjalnie wygadaną ani towarzyską osobą. Większość rzeczy, o których myślę bez przerwy kołtuni mi się po głowie. Dlatego też łatwo utrzymać mi wiele spraw w tajemnicy, tylko dla siebie. Chyba, że to coś wyjątkowego, tajnego i korci... Ale nie, wtedy też nie. Choć kusiło cały grudzień, choć postępy dokumentowane były krok po kroku i chciałoby się krzyczeć "no spójrz jakie piękne!"... Milczałam. 

Robienie prezentów zawsze sprawiało mi wiele przyjemności. Gdy dochodził do tego dobrze rozbudowany plan i budżet - już w połowie listopada potrafiłam gromadzić paczki i paczuszki. I tym razem, z racji rangi osoby obdarowywanej, szukanie i pomysły zaczęły się dużo wcześniej.

O tym, że kocham sowy, wiadomo. Dlaczego? Tego nie wiem. W ciągu ostatniego roku z mojej pracowni wyleciało sporo sówek, w wiele różnych miejsc, także do bliskich i znajomych. A Ona wciąż nie miała ode mnie sowy... Niewiarygodne, prawda? Błędy trzeba szybko naprawiać. Znalazłam więc... Sowę. Sowę skarbonkę. 



Czysta, jasna - pełna gama możliwości. Można było zrobić z nią wszystko. Zrobiłam rundę po sklepach plastycznych, przejrzałam internet
i decyzja raczej nie powinna dziwić - czarna farba. Matowa! Jedna z lepszych, jakimi do tej pory malowałam. Gdy sowa była już cała pomalowana, z biegu miałam ochotę jeszcze coś tą farbą upaprać ;) Potem wybrałam piórka. Myślałam o przepiórczych, może pawich? Ale to w końcu sowa, nie potrzebuje się za nikogo przebierać. Znalazłam czarne, nieco cieniowane, zmieszane z zielenią. I wtedy na instagramie pojawił się spojler, ale subtelny.


Mimo, że sówka jest stosunkowo niewielka, praca nad nią zajęła mi około tygodnia. To było jak rytuał przy popołudniowej herbacie. Wyjmowałam opakowanie piór, klej, pęsety i doklejałam kolejne partie. Ma ich całkiem sporo, przyklejanie ich wymagało ode mnie ograniczonego pobierania tlenu ;) Wystarczyło wypuścić powietrze i wszystkie pióra latały po pokoju... Tak więc 3-4 pióra i dłuższa przerwa, aż klej wyschnie. I dotlenię się. 


Co dalej? Nie lubię, gdy jakakolwiek robótka wydaje się przesadzona. Sowa, której nie udało mi się nadać imienia, miała wyglądać skromnie, a jednocześnie godnie. Dlatego ostatecznie przyozdobiona łańcuszkiem wyglądała jak dama. Jak wspomniałam, to skarbonka. Zasugerowałam więc delikatnie Obdarowanej Kobitce, na co warto by czasem odłożyć trochę grosza... ;)
Oto i ona w całej okazałości.




Często szukając inspiracji, choćby na pintereście, który jest niewyczerpanym źródłem, trafiam na prace, które wrzucam do folderu "do zrobienia". Znalazłam kiedyś cudne skrzaty. Składały się z filcu, szyszek i korali. Skradły mi serce! Z wielu powodów postanowiłam je odtworzyć w czerni. Nie chcąc narzucać, do czego służą, nie zamontowałam uchwytów ani wieszaków. Mogą wisieć bądź siedzieć na choince, na tablicy korkowej, na biurku... Mogą wszystko, bo są przeurocze :)) 



Pozostaje mi mieć nadzieję, że Izz miała na twarzy taki sam uśmiech, jaki towarzyszył mi, gdy odebrałam paczkę od niej.
Świat w ciągu kilku minut stał się lepszym miejscem. 

<3

1 komentarz:

  1. Uśmiech na twarzy i po dwie łezki w każdym oku ;) Dziękuję i podziwiam wytrwałość w pracy i milczeniu! ;p

    OdpowiedzUsuń