30 stycznia 2019

W odmętach radosnej twórczości

Widocznie musi człowiek zachorować, zakichać się i zakaszleć, żeby leżeć, leżeć, leżeć... i przypomnieć sobie, że dawno nic nie było na blogu. A przecież żyję, mam się wspaniale, tworzę niezmiennie, dużo i coraz więcej. I jak to tak, światu o tym ani słowa?

Statystyki i powiadomienia w międzyczasie szeptały mi na uszko, że zaglądacie, pamiętacie, może nawet tęsknicie? ;)

Można by pomyśleć, że ten okres od... ojejku, aż od listopada do końca stycznia dla mnie nie istniał. Zrobiło się tu cicho, trochę kurzu osiadło, ale nic z tych rzeczy. Przez tygodnie gromadziłam zapasy materiałów, jak lwica walczyłam na licytacjach o najpiękniejsze kamienie. A potem kupowałam nowe organizery i to wszystko starałam się uporządkować. Przecież musi być wygodnie, wszystko w zasięgu ręki... Taaaak ;) Prawda jest taka, że najwydajniej działa się w twórczym pierdolniku i nikt nie jest w stanie mnie przekonać, że doprowadzenie pokoju do stanu wręcz muzealnego wpływa pozytywnie na twórczość. Tak więc ponownie "przeorganizowałam" pracownię i w rozkosznym chaosie mogę nabierać wiatru w żagle.

Drugą rzeczą, która od zawsze moją radosną twórczość napędzała, była swego rodzaju melancholia, smutek i nie bójmy się tego, rys depresyjny :) Nic dziwnego, że gdy budzę się i zasypiam z uśmiechem na twarzy, mam trochę energii, chęci do życia i działania - to ciężko się połapać w rzeczywistości, a co dopiero w tych kilogramach koralików. Mówią, że przypominam robota - śpię po 3-4 godziny, od rana latam uśmiechnięta, spędzam sporo czasu w kuchni (dla niektórych to może być największy szok - tak, ja gotuję), po czym biorę się za ćwiczenia, sprzątanie i jeszcze do nocy pokoralikuję. Jak widać można i nie jest to zryw chwilowy. Sama bym się jeszcze pół roku temu o takie szaleństwa nie podejrzewała ;D Ale nie znamy dnia, ani godziny. Fajnie tak poznać inną stronę życia, polecam ;)

I w tym poplątaniu i odrobinie chaosu dziergam, szyję, koralikuję. Zmieniło się wszystko, ale ta jedna rzecz się nie zmieni nigdy. Doba jest zdecydowanie za krótka na takie ilości koralików, jakie chciałabym przerobić. Zaczynam kolejne robótki z tej niecierpliwości, chęci zrobienia czegoś nowego, a stare niedokończone się kurzą. W torebce albo plecaku noszę specjalną saszetkę, w której zawsze mam nawleczone sekwencje i szydełko. Mało mi tego czasu, a garściami chciałabym brać... Nie będę deklarować, co dalej, jak to tworzenie będzie wyglądać, daję sobie otwartą przestrzeń do działania.

A niezawodny czas pokaże :)

Kilka spojlerów przed kolejnymi wpisami poniżej.


W prostej formie, minimalistycznie, na co dzień i dla siebie. 


Obszyty powyżej kamień to zaledwie mała część większego projektu, który krok po kroku posuwa się do przodu. Dlatego zdjęcie nie zdradza zbyt wiele, nie można tak od razu podać tego wisiora na tacy ;)


Liczną grupą nowych prac są wiszące kolczyki z sutaszu lub te z chwostami. Doczekają się osobnej galerii. Powyższy komplet to zrealizowane zamówienie na świąteczny prezent.


W twórczym burdelniku znalazłam w końcu tamborek i mogłam się zabrać za dawno naszkicowaną pracę. Czarne koraliki na czarnym tle plus nocna pora i telefoniczny aparat niestety nie dźwigają tej robótki, dlatego warto poczekać na efekt końcowy. To także tylko fragment większej pracy, a przynajmniej taki jest zamysł na dziś. 


Bransoletek na szydełku narobiło się od cholery i ciut więcej. Większość z nich jest dopiero wydziergana, czeka na kolejny rzut szydełkowego szału, wówczas zajmę się wykończeniem. 


Przez mój pokój przeszło tornado, w końcu, po nastu latach starań można powiedzieć "o, nawet porządek jest" ;D Oprócz tej okresowej dezorganizacji przy biurku, moje demony poczuły potrzebę stworzenia tej oto tablicy. Początkowo, co widać po geometrycznych przebarwieniach, była skarbnicą memów i demotywujących obrazków. Obecnie można przy niej nacieszyć oczy, a dolną część zagospodarowałam na rzeczy, które zawsze muszą być pod ręką.

I tak to wszystko wygląda. 
Nie nudzę się, jestem szczęśliwa.