25 lutego 2019

Poniedziałek z nutką nostalgii, optymizmu i pierścionkiem z drobnych koralików.

Jak dobrze jest już wstać, kiedy nic nie boli. Nie trzeba się nerwowo rozglądać za koszyczkiem z lekami, powietrze swobodnie przechodzi przez nos... Widocznie, żeby to docenić, musiałam się naprawdę przez miniony tydzień solidnie zmęczyć chorobą. Na szczęście - tfu, tfu! - najgorsze już za mną. Można wrzucać wyższy bieg i zasuwać dalej :)

Sporo czasu spędziłam z nosem w koralikach. 
Koralikowanie ma w sobie niesamowitą moc. Odpręża, uspokaja, pomaga ułożyć myśli. 
Kiedy siada się i zanurza dłonie w kartonach pełnych tych drobinek, nawet czas zdaje się łaskawiej płynąć. Oddech spowalnia, najgorsze migreny uciekają w popłochu. To chyba jedyny czas, kiedy jest się samemu z ogromem swoich myśli. Stacza się niejedną, nierówną walkę, ale koniec końców, zawsze z uśmiechem ma się w dłoniach nowy uszytek :) 

Od wielu osób słyszałam, że mam w sobie niezmierzone pokłady cierpliwości; że zarówno w pracy jak i przy rękodziele, kiedy innych już trafiają gromy z jasnego nieba, ja wciąż trwam w niezmąconym spokoju. Przychylam się do tej opinii. Mając ostatnio trochę wolnego czasu zauważyłam jednak, że chciałabym w tej twórczości wciąż więcej i więcej. Zrobić więcej, osiągać więcej, chwytać się kilku robótek na raz - czasem pół dnia nie potrafię zdecydować, za co się zabrać, bo chciałoby się wszystko na raz. 

Na szczęście mimo rozwleczonego procesu podejmowania decyzji, kiedy już chwycę konkretną robótkę - doceniam czas przy niej spędzony, spokój, jaki niesie ze sobą przyszywanie każdego kolejnego koralika i postęp, jaki zrobiłam od początku swojej historii z rękodziełem.
To, co wychodzi spod moich rąk i cały ten twórczy proces, który rodzi się gdzieś w duszy i w serduszku - są to sprawy wyjątkowe i magiczne.  Bo cieszyć trzeba się z tych rzeczy najmniejszych i przyziemnych. 

Dlatego chyba tak bardzo cieszy mnie to udziergane maleństwo. 




Niewielki, prosty pierścionek. Czarne i matowe, złote i błyszczące koraliki. Kilka godzin w ciszy i skupieniu. 
Prosta forma, kształt.  A cieszy :))

Dzisiejszy poniedziałek pełen jest optymizmu i dobrej energii. Jest początkiem :) 

Poniżej mały wstęp do kolejnej, nowej pracy. 


20 lutego 2019

Radosna twórczość napędzana grypą - wisior z chwostem.

Wisior kojarzy mi się z medalionem. Zupełnie niechcący powstał i zupełnie niechcący jest bardzo elegancki. Rzekłabym, że nawet wytworny. Ten wisior, jak i wiele innych prac, jest dziełem przypadku :) 

Kilka słów o nim. 



Kamień kupiłam latem, jedną sztukę - z góry założyłam, że posłuży mi do wisiora. Chwost zaś... Mimo zamówionej pary (kolczyki miały być majestatyczne), dotarły do mnie dwa granatowe chwosty w różnych rozmiarach... Mniejszą sierotkę 
i jadeit sparowałam. Dobrałam czarne, matowe koraliki i jeden z moich ulubionych odcieni - Montana Blue. 


Wczorajszą i w ogóle twórczość tego tygodnia napędza i wspiera grypa i cały koszyczek leków. Ledwie pół dnia udało mi się trochę pospać, poleżeć... Ale w takim trybie można zwariować z nudów. To przysiadłam do biurka. Poniedziałek poświęciłam na sprzątanie, drobną reorganizację i sznury szydełkowo-koralikowe. Na parapecie leży teraz kilkadziesiąt (!) wydzierganych bransoletek w pięciu grupkach. Wkleiłam końcówki, przymocowałam zapięcia. W kolejce czeka kolejnych kilka sekwencji do wydziergania. Co się będę szczypać :) Wczoraj pochłonął mnie haft, efekt możecie oglądać poniżej. Dziś środa, jutro czwartek... Coś pewnie się z tego tygodnia jeszcze uszczknie ;) 

Pozostaje przedstawić Wam nowy wytwór. 




Przy tej okazji, między kichaniem i wyłuskiwaniem kolejnych tabletek, życzę Wam dużo zdrówka. 

Tradycje trzeba szanować, poniżej link do tego, co w międzyczasie w duszy gra. 

A ja wracam do działania.